fbpx

Odkąd pamiętam chciałam być tancerką

Odkąd pamiętam chciałam być tancerką.

Mała dziewczynka skakała na łóżku, udawała że jest baletnicą, robiła piruety „jak na filmach” i tańczyła z rodzicami rock’n’rolla. Moje życie potoczyło się tak, że faktycznie tą tancerką się stałam i mogę naprawdę robić piruety „jak na filmach” :). Z perspektywy czasu widzę to wszystko jako wielki dar. Że wychowałam się w rodzinie, w której zwracano uwagę na talenty dziecka i dzięki temu poszłam na dodatkowe zajęcia z tańca. Że żyję w kraju, gdzie te zajęcia są za darmo i mogłam z nich czerpać garściami. Dziękuję za te początki, za to że Bóg w swojej dobroci dał mnie tym właśnie rodzicom, w tym czasie, w tym miejscu na Ziemi.

Potem zaczęła się droga do spełniania dziecięcych marzeń. 

Trudna i pełna zapału ścieżka, na której milion razy myślałam, że pewnie i tak nie będę nigdy żyła z tańca, bo nie znam nikogo komu to się udało. Do tego brak szkoły baletowej i organiczna niechęć do dyscypliny. Ale było coś co ciągle kazało mi iść do przodu, jakaś życiodajna siła, piękno kreatywności, które raz posmakowane staje się uzależniające. Najżmudniejsze lekcje klasyki, które wydawały się trwać w nieskończoność, mogłam przetrwać tylko dzięki wrodzonej radości z ruchu i perspektywie kreatywnej pracy po. I za tym szłam, jak za nałogiem twórczym. Za tym, że kiedy tańczę czuję że żyję, że pełniej oddycham, czuję się piękniejsza i więcej się uśmiecham. Sala, dres, muzyka, ruch i… jestem sobą. Poczucie wolności i nieskończoności.

Jeszcze wtedy zupełnie nie łączyłam tego z Bogiem.

Bóg był w kościele, w modlitwie, w duchowości, ale nie do końca w materii. A już na pewno nie w ciele. Wszystko zmieniło się kiedy trafiłam na studia magisterskie na Ignatianum. Poznałam mądrych wykładowców, między innymi nieżyjącego już ojca Krzysia Wałczyka SJ, który pokazał mi jak bardzo biblijny jest pomysł na połączenie duszy i ciała w tańcu. Napisałam o tym pracę magisterską i tańczyłam dalej. Im bardziej się nawracałam tym częściej myślałam o tym jak można by połączyć taniec z duchowością chrześcijańską.

I tak w 2015 roku poznałam ojca Tomka Nowaka OP, pod opieką którego razem z kilkoma innymi tancerkami z Krakowa zaczęłyśmy organizować tak zwane „sacro jamy” czyli improwizacje taneczne w formie wielbienia. Potem poszła lawina… Agata wróciła do Krakowa, spotkałyśmy się na kawie po kilku latach, mocno zmienione bo po spotkaniu z Bogiem Żywym, obydwie miałyśmy w sercu potrzebę jakości tanecznej w Kościele. Zaczęłyśmy robić kilka choreografii do mini spektaklu o życiu Matki Bożej. Spotykałyśmy się w szkole tańca Kontakt – Przestrzeń Ruchu i Tańca i wymyślałyśmy. Dobierałyśmy różne dziewczyny tańczące i wierzące do składu zespołu. Tak skromnie i w ukryciu powstawał spektakl „Lilia”. Mój Boże, a teraz wejściówki na „Lilię” kończą się w przeciągu kilku godzin…

Po kilku miesiącach prób poważnie zachorowałam, tak że byłam wycięta z życia przez dwa miesiące. Rozważałam odejście z zespołu i rezygnację z tańca na stałe. Miałam praktycznie pewną  decyzję, że w takim stanie zdrowia nie mogę dalej tyle trenować. Cały tamten czas wspominam jak zimną noc pełną rozterek i trudu. Zostałam w zespole wbrew sobie. Doświadczyłam posłuszeństwa, które boli. Na premierze i pierwszych spektaklach tylko modliłam się żebym znowu się nie rozchorowała. Przez kilka miesięcy zupełnie nie cieszyło mnie to, co robiłam na sali czy na scenie. Nie miałam też ochoty być związana ze wspólnotą. Jedyne prawdziwe pragnienie jakie miałam, to zaszyć się w domu i odpoczywać. Dużo się modliłam i kiedy skończyłam ważną nowennę w intencji mojego „być albo nie być” w zespole, coś się we mnie zmieniło. Ciężko to opisać, bo to co Bóg robi jest trudne do ubrania w słowa. Ale od tego momentu tak jakby łuski opadły mi z oczu i jakbym wreszcie zaczęła widzieć jak wiele dobra niosą Ci ludzie, ten spektakl i wszystko co z „Lilią” związane. Graliśmy spektakl w Boże Ciało w Łagiewnikach. Nigdy tego nie zapomnę, bo po raz pierwszy tańczyłam „Lilię” z wielką radością, jakby uzdrowiona duchowo i fizycznie.

Czego nauczyła mnie „Lilia”?

Przede wszystkim wspólnoty. Bycia razem, wspierania się, polegania na sobie. Nauczyła mnie tego, że każdy ma coś czego inny nie ma i dlatego siła płynie z bycia razem. Nauczyła mnie też, że jak u Izajasza – Jego drogi nie są drogami naszymi. Czasem nie widzimy szerzej bo nie mamy dostępu do Jego planu, który jest szerszy i piękniejszy niż nam się wydaje. „Lilia” nauczyła mnie trwać w tym do czego Cię Bóg powołał, na dobre i na złe. To chyba właśnie jest wierność.